“Kurdowie nic nie znaczą”. Droga do Europy
Poznaliśmy się przez Messengera. Był wrzesień 2021. Pewnego dnia dostałam wiadomość od pewnej dziewczyny, że chciałaby poprosić o kontynuację rozmowy z jednym chłopakiem z Iraku. Umieszczaliśmy wtedy na międzynarodowych grupach ostrzeżenia na temat “belarusian way” — reklamowanej szeroko jako szybka droga do Europy.
Dziewczyna była młoda, chłopak był młody — pojawił się lęk o, nomen omen, przekroczenie granic. Mało kto z nas był jakkolwiek „onarzędziowany” międzykulturowo do tych rozmów. Były to inicjatywy oddolne, ludzi chcących ostrzec ludzi. Nie mogąc być na pograniczu, próbowaliśmy zapobiec temu, co się dzieje, na każdy możliwy sposób.
What’s the difference for you?
Do dziś nie wiem, jak naprawdę ma na imię. Nie zapytałam. Może tak jak na FB, po prostu nie brzmi tak typowo, jak bym oczekiwała? Może kiedyś zapytam. Dla tego artykułu będzie to Mazin. Mazin to kurdyjskie imię męskie, a on okazał się Kurdem.
Nasz pierwszy kontakt wynikał z prostego zadania, które wydawało mi się wtedy oczywiste: odwieść go od pomysłu wyruszenia w “belarusian way”. Myślę, że ta rozmowa, i wszystkie po niej (z pewnej perspektywy, ponieważ toczyły się na komunikatorach — zasadniczo można uznać, że to wciąż ta sama rozmowa), nauczyły mnie więcej niż jego.
Nie będę przytaczać argumentów, które stosowałam, co do których byłam przekonana. Mazin wiedział, że wyruszy, przyjmował zaś je wszystkie z głęboką wdzięcznością — że jakaś kobieta tysiące kilometrów dalej troszczy się o jego bezpieczeństwo. Nie robiły mu nic więcej ponad to.
W końcu zapytał:
“But for you: what’s the difference if I die here, or if I die in the jungle?”
(tłum. „Ale według ciebie: jaka jest różnica, czy umrę tutaj, czy w dżungli?”
Zostałam z tym pytaniem na długo.
A lot of blood
Mazin jest irackim Kurdem. Opowiadał różne rzeczy o sobie. Był młodym chłopakiem, miał wówczas 26 lat, żadnych dokładnie perspektyw — z wyjątkiem potencjału skończenia jak ojciec. Mazin był świadkiem dekapitacji swojego ojca jako ośmiolatek. Nie wiem, jakie obrony włączył jego umysł, żeby sobie z tym poradzić, ale sposób, w jaki o tym mówił, był jakby odczytywał z promptera skrót informacji.
Jedyne zdanie, które mówiło cokolwiek o małym Mazinie, brzmiało:
“There was a lot of blood.” (tłum. “Tam było mnóstwo krwi.”)
W swoim wyobrażeniu Mazin został głową rodziny jako ośmiolatek. Miał wujów, dalszą rodzinę, ale od tego momentu czuł, że to on musi zapewnić byt — i przyszłość — siostrze i matce. Kiedy mówił o nich, zarówno ton, jak i dobór słów, stawał się zupełnie inny. A jeszcze inaczej brzmiał, gdy opowiadał o swoich kolegach i dorastaniu. I tych momentach, kiedy mógł być po prostu zwykłym chłopakiem z okolic Bagdadu.
Mieszanina tych perspektyw dawała jasną odpowiedź — wyruszyć do Europy przez Białoruś. Osiąść w Niemczech. A potem ściągnąć tam rodzinę. Wydawało się proste, choć dzięki rozmowom ze mną wiedział już, że po drodze jest Polska. I że “kilka kilometrów przez las i jesteś w Europie” — choć jest prawdą — to to nie jest TA Europa.
Bagdad, Dubaj, Mińsk
Dla obojga był to czas przełomowy. Szykowaliśmy się do drogi, choć każde do innej. Był październik, robiłam zbiórki, protesty, on postępował zgodnie z instrukcjami swoich usługodawców. Ja zapychałam paczkomat w Krynkach dostawami, on dopytywał o las i o zimno.
Październik był wtedy pogodowo bardzo łaskawy. Ale był to polski październik. Próbowałam wytłumaczyć różnicę między suchym a wilgotnym zimnem. On wyruszył na przygodę.
Wysyła do mnie na video — patrz, bejbi, to był Bagdad. W Dubaju dwa dni oczekiwania na lot. Oglądam lotnisko — zwiedzam kwaterę, w której mieszka z kolegą, czekając na lot. Pokazuje ludzi, którzy chyba też czekają na ten lot. Lotnisko jest wielkie, jasne, to już inny świat. Dla niego w Dubaju zaczyna się wolność — ta komunikacyjna. Może swobodnie dzwonić, pytać, czytać informacje.
Następne lotnisko jest w Mińsku. Przepaść jest niewiarygodna. Mazin też jest trochę zdziwiony, że już tak blisko Europy, a przeskok cywilizacyjny jednak wstecz.

Na lotnisku koczuje mnóstwo kolorowych. Jego oferta zawiera noclegi. Zapytałam o to — nikt mu nie dał do wyboru “pakietu”. Ale mówi, ile zapłacił. Oczywiście, że nie zdążył sam tego zarobić. Jest inwestycją rodziny.
Pod Mińskiem mają dwa lub trzy noclegi. Zwiedzam pokój, korytarz, łazienkę. Potem jadę na zakupy na bazar. Wylistowane wszystko, nożyce do drutu także. Ogląda kurtki — mówię mu, że tę grubszą. Nie wierzy. Łaskawy październik pod Mińskiem zwodzi. Chłopcy dobrze się bawią na kwaterze.
Za kilka dni i on, i ja będziemy w lesie.
Matki na granicę, Kurdowie na granicy
23 października trafiam w końcu na granicę. A dokładniej — do Michałowa. Organizujemy protest, przyjeżdżamy z całej Polski. Już godzinę od Michałowa za naszym autokarem jedzie ogon. Jadę spakowana, następnego dnia ruszam z Moniką Tomaszewską na marsz wzdłuż strefy.

Są prezydentowe (poza aktualną oczywiście), spotkania, okrzyki, uściski dłoni ludzi, którzy się nigdy nie widzieli, ale robią to razem. W końcu widzę moich ludzi — tych, co w strefie mieszkają i jako jedyni mogą legalnie się po niej poruszać. Po wspólnym obiedzie wracają do domów, w strefie. Nocuję w ogrzewalni w OSP Michałowo.

Mazin wyjeżdża z Mińska do lasu. Wyrusza w grupie siedmioosobowej — poza jego kolegami jest też trzyosobowa rodzina, także z Iraku, z trzyletnim dzieckiem. Z informacji ważnych dla mnie: oddycham z ulgą, bo mają śpiwory. Wiem, że przez jakiś czas nie będziemy mieli kontaktu — przy granicy brak zasięgu, oszczędzanie baterii, etc.
– Don’t worry – słyszę. Jak często wcześniej.
Zdążyliśmy się już nawet pokłócić kilka razy — to chyba wskazuje na to, że jednak jesteśmy sobie bliscy. Więc się martwię. I tak. Ale w tym czasie idę w marszu. Idziemy przez Hajdukowszczyznę, potem Hajnówkę. Trzeciego dnia idziemy do Teremisek.
Mazin i grupa przechodzą na polską stronę. A właściwie — to ja się o tym dowiaduję. Kiedy przeszli, nie wiem.

Przyjdź do nas
Kolejne rozmowy są trudniejsze. Woda się skończyła — jest tylko dla dziecka, reszta pije wodę bagienną.
— Musieliśmy się przenieść. Czy możesz nam przynieść wodę? Gdzie jesteś?
— Ah, Hadżanówka (Hajnówka). U nas Sorocza Nóżka. Idziemy do Narełka (Narewka). Dasz radę przyjść do nas z wodą?
— Mazin, wiesz, że jestem tu na piechotę, to daleko. Wyślę do Was pomoc.
— Nie ufam nikomu. Boimy się.
— Wyślę do Was zaufanych ludzi. Macie numer alarmowy do polskich organizacji? Pytałam Cię o to w Mińsku.
— Boję się zadzwonić do kogokolwiek.
— Dobrze, ja zadzwonię, wyślę kogoś do Was.
— Nie, nie wysyłaj. Wysyłaj. Damy Ci znać.
Widzę, że dziecko ma się dobrze. Machają do mnie przez wideo. Zastanawiają się. Mazin chciałby mnie zobaczyć.

Trochę później jest gorzej
Jeden z chłopaków ma torsje. Siedzi w trzech śpiworach. Wyglądał na największego i najsilniejszego. Pewnie też pił najwięcej wody z bagna. Kontakt z nim jest utrudniony. Wysyłam do nich medyków na granicy. Zaczynam się bać. Nie tylko o nich. Mam w plecaku ulotkę Grupy Granica, o tym, że pomaganie jest legalne. Ale zaczynam się bać. Tego, że wiem, gdzie są. Tego, że to mógł być ich kurier, i to też wiem. I że trochę nie wiem, co mi wolno wiedzieć bezkarnie. Jak możemy sobie wzajemnie zaszkodzić (wtedy ujawnienia i prośby o ochronę wymagały oprawy medialnej i kończyły się wielomiesięczną detencją, jeżeli nawet wniosek został przyjęty).
Mazin nalega, żebyśmy się spotkali. Ja nie mam jak tego zrobić. Medycy są u nich dwa razy, zanim grupa ruszy w dalszą podróż. Ja nie docieram. Nie mam transportu i trochę oddycham z ulgą z tego powodu. A trochę mi wstyd za tę ulgę.
Wtedy jestem jeszcze bardzo daleka od myślenia o sobie jako potencjalnej nawet ratowniczce humanitarnej.
Oboje wtedy trochę dorośliśmy.
Czerwony Bór
Grupa Mazina bezpiecznie dociera do Niemiec. Nasze rozmowy toczą się dalej, ale mają zupełnie inną dynamikę.
— Mieszkam w takim kontenerze. Tu robię wolontariat. Byłem w takim i takim urzędzie. To mogę, a tego nie.
Między tym dużo o tym, że jestem ich aniołem, co ucinam szybko, między innymi przez ten wstyd. Mazin jest pełen entuzjazmu, chce wszystko “zrobić dobrze”, żeby móc zostać, pracować, stać się Europejczykiem. Wie, że mu się poszczęściło. Śledzi wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej.
Ja wiem już, że na Podlasie wrócę, na stałe. W Krakowie przygotowujemy świąteczny kiermasz, którego dochód ma wesprzeć ratowników humanitarnych. Z tej okazji nagrywamy krótki filmik promocyjny. Kiedy siedzę i mówię o idei, dzwoni Mazin. Prosi o interwencję w sprawie swojego przyjaciela i jego żony. Wtedy pierwszy raz słyszę nazwę Czerwony Bór.
Dzwonię do chłopaka, którego numer podaje mi Mazin, a cała rozmowa zostaje nagrana. Sprawa dotyczy opieki medycznej, a dokładniej jej braku. Ośrodek w Czerwonym Borze jest wtedy ośrodkiem zamkniętym, w detencji przebywają rodziny. Między innymi to małżeństwo. Kobieta jest w siódmym miesiącu ciąży, krwawi z dróg rodnych, a jej mąż nie może się doprosić o badanie ginekologiczne, zgodne z wymogami kulturowymi. W zasadzie nie może się doprosić o żadne badanie. Przy okazji opisuje kolejne sytuacje, innych osób, mówi o głodzie, o zimnie, ale przede wszystkim – o niewysłuchaniu.
Nie potrafię wyobrazić sobie lęku i bezsilności tej pary (doświadczonej już jednym poronieniem) w zamknięciu i bez pomocy. Prosto z nagrania mam jechać na Podlasie i przez cały czas zastanawiam się, kogo znam i co mogę zrobić.
Udaje mi się skontaktować z posłem Markiem Rutką, który mimo późnej pory decyduje się na rozmowę ze mną i na interwencję poselską. Dzwonię do dziennikarzy z TVN. Posyłam wiadomość do każdego, kto może cokolwiek. W głowie mam taką myśl, że to jest celowe. Wiem, jak to jest stracić dziecko, choć wiem też, że moje straciłam pomimo zrobienia przez lekarzy i przeze mnie wszystkiego, by tak się nie stało. Gdybym straciła je przez czyjeś zaniedbanie, mogłabym być zdolna do strasznych rzeczy. Czy do tego właśnie chciano doprowadzić ludzi w Czerwonym Borze? I tworzyć potem narrację o buncie cudzoziemców, jak chwilę wcześniej w Wędrzynie?
Ostatecznie druga wysłana do ośrodka karetka zostaje wpuszczona. Dziewczyna ląduje w szpitalu, a następnie w ośrodku otwartym. Mąż do niej dołącza. Dzieje się to za sprawą olbrzymiego łańcucha ludzi. Mazin znów pisze, że jestem angel. Nie jestem. Ale zaczynam widzieć możliwe ścieżki dla spraw i skrzętnie zachowuję w pamięci, kto zareagował.
Jesteśmy zmęczeni
Mijają lata. Tak, to naprawdę są lata.
Wojna w zachodniej Ukrainie, nasze Ośrodki w Krakowie, powstanie POPH-u, kupienie domu na Podlasiu, Las i Ludzie.

– Co u Ciebie? – pyta Mazin.
– Jestem zmęczona – odpowiadam. – A u Ciebie?
– Dalej procedura. Jestem tym zmęczony.
Rozmawiamy z okazji urodzin któregoś z nas, albo urodzin moich dzieci. Zawsze powtarza:
– Czy przyjedziesz się ze mną spotkać?
Ja zawsze:
– W końcu, kiedyś.
Nie udaje się.
Pytam:
– Jak Ci tam?
– Średnio.
– Czemu?
– Dla nikogo tu nie jestem równym im człowiekiem. My tu wszyscy dalej mamy czarne głowy.
– Czyli nie jest to Ziemia Obiecana?
– Wiesz, tu jest bezpieczniej. Ale jestem Kurdem, Kurdowie nic nie znaczą. Nigdzie. Mam przyjaciół, mam pracę. Ale moje życie nigdy nie będzie warte tyle, ile życie białego.
– Przepraszam Cię, za rasistowską Europę, za to, co się dzieje. Przepraszam.
– Przecież to nie Twoja wina. Widzę Was, którzy jesteście biali, ale nie rozróżniacie. Jest dużo wspaniałych ludzi.
– Ale za mało?
– Za mało, żeby było inaczej.
Ostatnio znów do niego piszę:
– Jak sytuacja?
– Wracam.
– Do Iraku?
– Nie, do Kurdystanu, tam jest teraz moja rodzina. W Iraku bym zginął.
– Jest tak źle?
– Moja mama choruje. Nie mam szans sprowadzić jej tutaj. Moim obowiązkiem jest być przy niej. Moja przyszłość nie jest tak ważna jak moja mama. Nie zdążyłaś mnie odwiedzić. Przyjedź do Kurdystanu, z dziećmi. Kupię Ci bilet. Przysięgam, nie spotkasz tam żadnego nazisty.