Ciężki dzień strażnika. Kopał i bił teleskopową pałką. Akt oskarżenia przeciwko strażnikowi
🟥 Tusk: „Macie pełne prawo używać wszelkich dostępnych metod”. Strażnik graniczny skatował Etiopczyków i został oskarżony.
Jeden z uchodźców miał dwadzieścia lat, drugi był od niego o dwa lata starszy. Przemęczeni i wystraszeni błąkali się po leśnej drodze niedaleko Białowieży. Zatrzymali ich polscy żołnierze, którzy powiadomili Straż Graniczną. Z placówki w Białowieży wyjechali autem dwaj strażnicy. Patrolem dowodził miejscowy funkcjonariusz Adrian J. – dwudziestoparolatek, od pięciu miesięcy na służbie. Woził ze sobą teleskopową pałkę. Jak wyjaśniał w śledztwie, kupił ją sobie sam, na wszelki wypadek.
Uderzał nią tak mocno, aż z rany trysnęła krew. Bici Etiopczycy krzyczeli z bólu i strachu. Wtedy Adrian J. przestraszył się. Wyjął apteczkę i pobieżnie opatrzył rany swoim ofiarom.
Ten reportaż dostępny jest na kanale YouTube “Czaban robi raban” również w formie podkastu.
Etiopczycy w Puszczy Białowieskiej
Puszcza Białowieska, czerwiec 2024 r. Trzeci rok kryzysu humanitarnego przy granicy z Białorusią. W Puszczy przecinają się drogi mieszkańców, ratowników humanitarnych, służb mundurowych, uchodźców i turystów. Tutejsi próbują żyć tak, jak zawsze, ale to nie jest możliwe – słyszy się, że ktoś spotkał wyczerpanych cudzoziemców, ktoś ich nakarmił, ktoś zgłosił do Straży Granicznej. To burzy rytm dnia i spokój. Czasami nawet budzi wyrzuty sumienia.
Miejscowi słyszeli również o tym, że bywa, że migranci i uchodźcy, którzy tu się pojawiają, zostają z nimi na wieczność. Tak jak Abdi z Etiopii czy Mouna Issa Hussin z Syrii. Oni nie przeżyli ucieczki do raju, jakim miała być Europa Zachodnia. Ich wędrówka zakończyła się na białowieskim cmentarzu.
Podobnie jak Abdi, jego dwóch rodaków wyruszyło w podróż przez Białoruś i Polskę, po lepsze i bezpieczne życie. Ponieważ etiopskie paszporty – tak jak syryjskie, afgańskie czy jemeńskie – nie mają żadnej wartości i nie uprawniają do swobodnego podróżowania po świecie, a otrzymanie legalnej wizy dla obywateli tych państw jest w zasadzie niemożliwe, mężczyźni ruszyli przemytniczym szlakiem przez zieloną granicę.
22 czerwca 2024 roku udało im się przejść na polską stronę, zbliżał się wieczór, mieli już dość uciekania, krycia się w lesie. Niedaleko Białowieży zauważyło ich małżeństwo turystów. Etiopczycy nie bali się, myśleli, że po tej stronie już nic złego ich nie spotka.
Para turystów ruszyła w dalszą rowerową przejażdżkę, ale nie zapomniała o migrantach. Kilkaset metrów dalej spotkała kilku żołnierzy. Małżeństwo przekazało wojskowym lokalizację, w której widziało cudzoziemców.

Kopał czubem buta, okładał pałką do krwi
Żołnierze służbowym wozem dojechali we wskazane miejsce. Etiopczycy wciąż tam byli. Posłusznie wykonywali polecenia mundurowych: usiedli na ziemi, nie stawiali oporu podczas przeszukiwań, oddali telefony, w których mieli m.in. kopie swoich paszportów.
Żołnierze nie czuli się zagrożeni ze strony wyczerpanych migrantów. Zgodnie z procedurami o zatrzymanych powiadomili Straż Graniczną.
Z placówki w Białowieży wyjechał autem patrol, dowodzony przez młodego, dwudziestoparoletniego funkcjonariusza Adriana J. (od pięciu miesięcy w Straży Granicznej). Towarzyszył mu starszy od niego stażem i wiekiem funkcjonariusz, który z placówki z innego regionu Polski został wysłany do Białowieży wraz ze swoim psem służbowym. W takim składzie, kilkadziesiąt minut po przyjęciu zgłoszenia, strażnicy z czworonogiem przyjechali na miejsce. Przed wyjściem z auta zamaskowali twarze tzw. szaliko-kominami, tak, żeby nawet żołnierze, pilnujący Etiopczyków, nie mogli ich rozpoznać. Zresztą sami wojskowi w podobny sposób zadbali o swoją anonimowość.
Strażnicy kazali uchodźcom wstać i rozebrać się do majtek. Ci posłusznie wykonywali polecenia. Ponownie nie stawiali oporu przy kolejnych przeszukiwaniach. Strażnicy niczego niepokojącego nie znaleźli.
W pewnym momencie Adrian J. bez żadnego uprzedzenia zaczął kopać Etiopczyków. Jednego w uda, drugiego w twarz. Kopał czubem buta, kilkakrotnie. Na tym nie poprzestał. Wyciągnął teleskopową pałkę, którą ze sobą woził, i zaczął nią bez opamiętania okładać zwłaszcza jednego z Etiopczyków. Wymierzył mu kilka ciosów w rękę, na gołą skórę. Jak zeznał poszkodowany, strażnik bił tak mocno, aż złamał pałkę, a z powstałej od uderzeń rany trysnęła krew. Obydwaj bici Etiopczycy krwawili i krzyczeli z bólu i strachu. Dopiero wtedy Adrian J. wyjął apteczkę, pobieżnie opatrzył rany i pozwolił swoim ofiarom się ubrać.
Przyglądający się wszystkiemu żołnierze byli w szoku. Jeden z nich, gdy Adrian J. skończył bić, próbował zwrócić mu uwagę, że atak na bezbronnych i nieagresywnych Etiopczyków był nieuzasadniony. Strażnik miał rzucić na odczepnego: „Poniosło mnie. Miałem ciężki dzień”.
W tym czasie jego kolega martwił się o swojego psa. Akurat w trakcie bicia musiał zadbać, by zwierzę miało przewiew w aucie. To dlatego był odwrócony i niczego niepokojącego nie widział ani nie słyszał – przekonuje.
Adrian J. zadzwonił do przełożonego i zapytał go, co ma robić z Etiopczykami. To wtedy miała zapaść decyzja o wyrzuceniu pobitych uchodźców na Białoruś.
Strażnicy zapakowali Etiopczyków do bagażnika, tam gdzie już był służbowy pies, i powieźli ich prosto na granicę. Przy murze byli już po kilku minutach. Cały czas mieli zasłonięte twarze, także wtedy, gdy zatrzymali auto przed bramką w murze – tą, do której Adrian J. miał klucze. Żołnierze, którzy pełnili tam wartę, nie wiedzieli, kim są strażnicy, którzy każą wysiadać z auta pobitym Etiopczykom. Widzieli natomiast, jak jeden z pograniczników otworzył bramkę w płocie i jak pobici musieli przejść przez nią na białoruską stronę. Etiopczycy poruszali się z trudem, kuleli. Posłusznie poddali się wywózce, zwanej pushbackiem. Zniknęli w lesie po drugiej stronie, z uszkodzonymi przez polskich strażników telefonami i powerbankiem. Dzięki tym urządzeniom można w lesie ocalić życie – wezwać pomoc i włączyć nawigację, by nie zabłądzić.

To żołnierze zgłosili sprawę przełożonym
To o takich sytuacjach polski rząd, służby prasowe Straży Granicznej i media mówią jako o „zawróceniu do linii granicy”. Dobranie tych słów pozwala zachować maskę cywilizowanego państwa, które nie splami się prześladowaniami uchodźców i migrantów, nie mówiąc o torturach czy narażaniu ich na śmierć. Zatrzymanie, pobicie i wyrzucenie cudzoziemców do lasu jest akceptowalne nie tylko w Polsce, podobnie się dzieje na innych granicach Unii Europejskiej.
Adrian J. posprzątał po sobie i zadbał o to, by w służbowym notatniku nie pojawiła się żadna wzmianka o zatrzymaniu Etiopczyków, ani tym bardziej o pobiciu i pushbacku. Zresztą z tego, co mówią strażnicy, wynika, że taka jest norma: nie odnotowują zatrzymań cudzoziemców; spisują dane tylko wylegitymowanych Polaków.
Adrian J. miał pecha. Okoliczności skatowania Etiopczyków ujrzały światło dzienne, bo sprawę swoim przełożonym zgłosili żołnierze – ci, którzy zatrzymali ich jako pierwsi.
Dwaj pobici nie byli w stanie wydostać się z białoruskiego lasu, spędzili w nim wiele dni. Przetrwać pomogli im uchodźcy z Sudanu, którzy tak jak oni, w pełni uzależnieni od siepaczy Łukaszenki, koczowali po tamtej stronie. W końcu białoruskie służby ponownie przepchnęły Etiopczyków do Polski. Tym razem uchodźcy poprosili o ochronę międzynarodową i trafili do ośrodka dla cudzoziemców w Polsce. Śledczy bez problemu dotarli do nich i poskładali wszystkie puzzle. Wersje ofiar pokryły się ze zgłoszeniem żołnierzy i badaniami medycznymi. Wciąż mieli widoczne rany po pobiciu.
Adrian J. próbował się wybielić. Nie mówił nic o kopaniu w twarz. Miał „tylko” dwukrotnie uderzyć pałką. Dlaczego? Tłumaczył się, że ze strachu, bo podobno Etiopczyk groził jemu i jego rodzinie śmiercią. Grozić miał mu uchodźca, który siedział w samej bieliźnie, otoczony żołnierzami i strażnikami. Żaden ze świadków nie potwierdził tego, co mówił Adrian J.

Tusk: „Macie pełne prawo używać wszelkich dostępnych metod”
Dlaczego strażnik zamienił się w bestię? Jaki wpływ na jego zachowanie miało zabójstwo polskiego żołnierza, który zmarł miesiąc przed zatrzymaniem Etiopczyków? Czy wziął sobie do serca słowa premiera Donalda Tuska, który przypominał mundurowym na pograniczu: „Macie pełne prawo używać wszelkich dostępnych metod, kiedy będziecie bronili granicy, ale także swojego życia. Wszelkie środki są do waszej dyspozycji”? Jaki wpływ mogło to mieć na postawę strażnika, który nigdy po polskiej stronie nie spotkał się z agresją migrantów i uchodźców, a sam wcześniej potrafił podać im wodę?
Niedługo będzie miał szansę wytłumaczyć to przed sądem. W marcu tego roku został oskarżony o brutalne pobicie obydwu Etiopczyków. Grozi mu za to kara do trzech lat więzienia. Sprawę rozpatrywać będzie Sąd Rejonowy w Bielsku Podlaskim, jego VII Wydział Zamiejscowy Karny w Hajnówce.
Sąd nie wyznaczył jeszcze terminu pierwszej rozprawy.
Gdy pięć miesięcy po skatowaniu przez Adriana J. uchodźców – w listopadzie 2024 roku – pytałem Straż Graniczną o to, „czy były przypadki pobicia i okradania cudzoziemców na pograniczu polsko-białoruskim przez strażników granicznych?”, Katarzyna Zdanowicz, podlaska rzeczniczka tej formacji, nie chciała odpowiedzieć mi na pytanie. Chociaż przyznała, że do tamtego czasu żaden z podlaskich strażników nie został dyscyplinarnie zwolniony.
Pytania powtórzyłem w maju 2025 roku, gdy już wiedziałem, że Prokuratura Okręgowa z Siedlec postawiła zarzuty pięciu strażnikom. Wtedy Katarzyna Zdanowicz przyznała, że Straż Graniczna odnotowała tylko jeden przypadek „przekroczenia uprawnienia przez funkcjonariusza Straży Granicznej”. Dodała, że w tej sprawie wszczęto również postępowanie dyscyplinarne.
Po tej odpowiedzi wpadłem na trop sprawy Adriana J. Akt oskarżenia przeciwko niemu był gotowy już w marcu 2025 roku. Strażnik graniczny nie przyznał się do stawianych mu zarzutów.
Dziękuję Joannie Klimowicz, która wsparła mnie merytorycznie podczas pracy nad tym reportażem. Możesz ją docenić, stawiając wirtualną kawę.